Opowiadanie wyróżnione w konkursie „Nikomu się nie śniło” organizowanym przez Wykup Słowo.

*

Nic się nie wydarzyło, choć Marian zapukał do drzwi biura teatrzyku Utopia. Czekał w napięciu, aż ktoś mu otworzy. Z wnętrza dochodził szmer rozmów. Zapukał raz jeszcze. Tym razem dobiegł go przytłumiony chichot i stukot obcasów o drewnianą podłogę. Hałas ustał nagle, drzwi uchyliły się i oczom Mariana ukazała się roześmiana twarz młodej dziewczyny. Przeciętnej urody, lecz z najpiękniejszymi ustami, jakie kiedykolwiek widział.

– Słucham? – zapytała grzecznie, wychylając się na zewnątrz.

 – Czy pan Kowalsky przyjmuje? – Głos Mariana drżał ze strachu przed odmową. To już piąty teatrzyk w tym mieście. Nigdzie nie chcieli go przyjąć. Nie wiedział, czym opłaci czynsz, jeśli i tutaj się nie uda. Panicznie bał się, że zrobi coś, co skreśli go już na początku.

            Dziewczę obrzuciło go rozbawionym wzrokiem, i odchylając głowę do tyłu, krzyknęło:

– Petent! Wpuścić?!

– Wpuść!  ̶  Marian aż podskoczył, słysząc wysoki ton tajemniczego Kowalskyego, dyrektora placówki. Przynajmniej tak było napisane na tabliczce przed wejściem: Teatr Utopia, dyr. M. Kowalsky, przyjmuje w każdą środę od godz. 9 do 12.

Był poniedziałek, ale mimo to Marian postanowił zaryzykować. Nie mógł dłużej czekać. Tymczasem drzwi uchyliły się i mężczyzna, ściskając w ręku swój melonik, wszedł do środka, przepuszczony przez figlarną sekretarkę. W pomieszczeniu, na krześle obok dużego biurka, siedział młody mężczyzna, rozbawiony równie jak sekretarka. Marian pozdrowił go skinieniem głowy. Dziewczyna przeprowadziła gościa przez pokój i zaprowadziła pod gabinet dyrektora. Uchyliła drzwi i teatralnym gestem zaprosiła go do środka.

Marian przekroczył próg, a drzwi do gabinetu zatrzasnęły się za nim z hukiem. Kowalsky stał odwrócony tyłem do niego, opierając jedną nogę na krześle. Miał na sobie dopasowany smoking, podkreślający kształty. Rude włosy były starannie ufryzowane w modne fale. W smukłych palcach trzymał długiego papierosa, którego palił, patrząc w okno.

Dyrektor wypuścił ostatnie kółko z dymu. Powolnym ruchem zgasił papierosa w popielnicy ustawionej na denku leżącego na biurku cylindra, zestawił nogę z krzesła i odwrócił się z szerokim uśmiechem. Marian już miał zrobić krok w jego stronę, ale nagle zastygł w bezruchu, rażony obrazem, który ukazał się jego oczom.

Obraz tymczasem podszedł do niego pewnym krokiem i wyciągnął piękną dłoń:

– Marlena Kowalsky, miło mi. Z kim mam przyjemność?

– Marian Poręba ̶ odparł, z trudem przypominając sobie własne nazwisko. Ujął wyciągniętą dłoń i uścisnął ją, po czym, po chwili wahania, schylił się i musnął ją wargami. Tego się nie spodziewał: dyrektorem Utopii był anioł.

– A, to pan – odparło zjawisko, delikatnie wycofując dłoń z jego uścisku.

– To pani mnie zna? – zapytał Marian, cokolwiek zaniepokojony. Znowu to samo!

– Naturalnie! Puścił pan z dymem fortunę właściciela największego teatru w tej okolicy. – Kobieta uśmiechnęła się lekko. – Dosłownie.

– Ja… ja… Bo dyrektor nie chciał mnie słuchać… Mówiłem, żeby nie grać wtedy, ale on się uparł, że premiera… Że dach przecieka, potrzebne nowe dachówki. I… i…

Gdy Marian wreszcie ochłonął i przestał wydawać z siebie niekontrolowany zlepek słów, przyjął pewniejszą postawę, rozstawiając nogi i wkładając jedną dłoń do kieszeni, by ukryć jej drżenie. W lewej ręce nadal trzymał melonik.

– Proszę pana, ja pana nie mam zamiaru oceniać, osądzać, ani nic z tych rzeczy. Przeciwnie, wdzięczna nawet jestem za unieszkodliwienie konkurencji. Teraz to mój teatr jest największy. Dręczy mnie tylko jedno, pytanie. Dlaczego?

– Bo dyrektor Mirlitonu kazał grać, chociaż prosiłem, błagałem wręcz… Ale nic to nie dało. Jak premiera, to premiera. Nowe schody miały iść w ruch… Ściągnął mi nawet do garderoby takie ogromne lustro, oświetlone lampkami, które od dawna chciałem mieć, żebym tylko nie odszedł. Jakże głupio zrobiłem! Powinienem był odejść, póki był na to czas!

Anioł wykonał gest stopujący potok słów Mariana.

– Dość! Panie Poręba. Nie zrozumiał mnie pan.

Marian faktycznie nie rozumiał.

– Dlaczego nie powstrzymał się pan przed podpaleniem budynku, skoro wiedział pan, że pan to zrobi?

Marian rzeczywiście wiedział. Nie wiedział jak, ale wiedział, że to zrobi.

– Tto… To długa historia.

– Mam czas, panie Poręba. Chyba, że panu gdzieś się śpieszy?

– Nie. Tak po prawdzie czas to jedyne, czym dysponuję w nadmiarze.

Kobieta porzuciła drżącego Mariana i usiadła za biurkiem, wskazując mu dłonią miejsce naprzeciw.

– Słucham zatem.

Marian przełknął ślinę, podszedł do krzesła i opadł na nie ciężko. Mimo wszystko poczuł ulgę, że nie musi się już bać osunięcia na podłogę.

– Najpierw pojawia się uczucie niepokoju. Potem niespokojna noc i sen bez snów. Tak jak wtedy. Nikomu się nie śniło, absolutnie nic!

– Absolutnie nic, mówi pan. To ciekawe. – Kobieta sięgnęła po kolejny długi papieros. – Pali pan? O, przepraszam. – Uśmiechnęła się lekko.  ̶  Proszę kontynuować.

– Tak… Aabsolutnie nic, nikomu. Nikomu poza mną.

– A co takiego śniło się panu?

– Nie uwierzy pani. Nikt mi nie wierzy.

– Mimo to proszę spróbować.

– Śni mi się przyszłość.

– Widzi pan wyniki loterii i nadal szuka pan pracy? – rzuciła kpiąco Marlena Kowalsky.

– Widzę co. Nie widzę jak. Ale wiem mniej więcej kiedy i gdzie.

– A konkrety?

– Nie ma. To są różne… rzeczy. W tym przypadku akurat pożar.

– Do którego pan doprowadził – powiedziała dyrektorka mrużąc oczy i wypuszczając dym prosto w twarz Mariana.

– Zgadza się – potwierdził Marian zrezygnowany, krztusząc się dymem. – Ale nie do końca.

– Nie rozumiem.

– Ja również.

Dyrektorka milczała przez chwilę, patrząc na swojego gościa z rosnącym zainteresowaniem.

– No, no… Zagadkowy z pana człowiek. Rozumiem, że chciałby pan przystać do mojej trupy?  ̶  Pani Kowalsky posłała Marianowi badawcze spojrzenie. Marian potaknął niepewnie, z trudem przełykając ślinę. – Czym się pan właściwie zajmuje? Poza fajerwerkami.

– Je…je…jestem komikiem. A…a…ktorem znaczy. – Wydukał mężczyzna, czując, jak topnieje pod wzrokiem kobiety.

– Doprawdy? – odrzekła dyrektor z ironią, gasząc papierosa. – Panie Marianie. Jest pan bardzo interesującym człowiekiem, i na pewno bardzo dobrym… aktorem. Zapewne gorącym na scenie.

Istotnie, zrobiło mu się gorąco. Marian spodziewał się takiego obrotu sprawy. Wstał, miętoląc w dłoniach swój biedny melonik, zanim jego niedoszła pracodawczyni dokończyła wypowiedź. Marlena również wstała. Chyba nawet zrobiło jej się go żal, bo z jej twarzy zniknął kpiący uśmieszek, a jego miejsce zajął uprzejmy pół-uśmiech.

‑ Dziękuję za szansę. Sam wyjdę.

‑ Mam nadzieję, że pan mnie rozumie – rzekła kobieta, podając mu dłoń w geście pożegnania. – Mamy ciężkie czasy, nie potrzeba… pożaru, żeby pójść z dymem. Obecnie nie dysponuję wolnym miejscem w zespole.

‑ Rozumiem – odrzekła Marian markotnie. – Szkoda, wielka szkoda – pomyślał jeszcze, całując piękną dłoń Marleny. I nie tylko posadę miał na myśli. – Do widzenia, pani dyrektor.

‑ Powodzenia.

Wychodząc Marian natknął się na rumianą sekretarkę, która zaaferowana czymś potrąciła go w pośpiechy, wybąkała niedbałe przeprosiny i wchodząc zatrzasnęła za sobą drzwi do gabinetu.

Marian ciężkim krokiem powlókł się do wyjścia. Nie tylko teatr puścił z dymem. Popiół został też z jego życia. I chyba nie ma szans, żeby wzlecieć jako odrodzony Feniks. Ale przynajmniej jemu też ostatnio nic się nie śniło.

            Marian był już na ulicy i smętnie wlókł się w kierunku swojego mieszkania, gdy ledwo łapiąc oddech, dopadła go dziewczyna z sekretariatu Utopii.

 ‑ Ale pan pędzi – wydyszała, łapiąc go za ramię. Marian przystanął zaskoczony, po czym podszedł do sprzedawcy wody sodowej i zapłaciwszy za szklaneczkę, podał ją sekretarce. Przyjęła ją z wdzięcznością, upiła kilka łyków i wreszcie przemówiła ponownie. – Pani dyrektor kazała przekazać, że jeśli nadal jest pan zainteresowany, to dzisiaj wieczorem poprowadzi pan premierę nowego programu.

            Marian nawet by się ucieszył, gdyby w tym momencie nie zemdlał z wrażenia.

            Utopia wieczorem wypełniona była po brzegi. Marian zza kulis widział wśród publiczności twarze znane z poprzedniego miejsca pracy. Stali bywalcy. Cóż, chyba faktycznie mimowolnie poprawił frekwencję konkurencji.

            Teraz to był jednak jego teatr. Okazało się, że w chwili, gdy rano opuszczał lokal, poprzedni konferansjer przesłał depeszę z Paryża, że wyjechał z gwiazdeczką tamtejszej rewii i życząc Utopii wszystkiego dobrego, zabrał swoją gażę z kasy, oznajmiając, że na premierze zostać nie mógł, że względu na rozkład jazdy pociągów.

‑ Panie Poręba… Marianie. Mogę tak do Pana mówić? – Marlena oparła dłoń na ramieniu Mariana, szepcząc mu do ucha.

̶ Oczywiście. Dużo ludzi.

̶ Zrobiłeś nam niezłą reklamę. Chyba się nie denerwujesz? Jankowski już od tygodni sprawiał kłopoty. Zdaje się, że czuł się urażony moimi odmowami na jego awanse. Doprawdy, jakbym miała czas na takie głupoty! Cieszę się, że do nas zajrzałeś. Uratujmy tę imprezę. No, do roboty!

Marlena klepnęła zaskoczonego Mariana w pośladek, puściła do niego oko i wypchnęła go na scenę. Choć nie był przygotowany na takie entrée, szybko pokazał, że scenę ma we krwi. Gdy tylko jego stopy w pożyczonych lakierkach dotknęły scenicznych desek, zmieniła się nawet jego postawa. Wewnętrznie cały drżał ze strachu, nigdy nie pozbył się tremy. Jednak doskonale wiedział, jak to się robi. Stanął wyprostowany, uśmiechnięty szeroko, oświetlony punktowym światłem, podniósł głowę i skłoniwszy się teatralnie, przemówił.

‑ Dobry wieczór państwu! – Rozległy się grzecznościowe brawa. – Tak, tak – to ja! – Rozbrzmiały pierwsze, nieśmiałe śmiechy. – Zapewne spodziewają się państwo wyjątkowo gorącej atmosfery. – Teraz już publiczność nie szczędziła oklasków i śmiechu. – A zatem nie czekając dłużej, dołóżmy do ognia! – Marian zerknął za kulisy, napotykając zachwycony wzrok Marleny. – Przed państwem Lala Lola w rozgrzewającym numerze w rytmach cha-chy!

Marian zbiegł ze sceny, przepuszczając ubraną w cekiny artystkę. Marlena przyparła go do ściany, i zbliżając usta do jego ucha, wyszeptała:

‑ Nie myliłam się. Gorący z ciebie chłopak. Witaj w zespole.

Marian nie wiedział, czy bardziej cieszy go to, że znalazł wreszcie pracę, czy zawarta w głosie Marleny obietnica.

I właśnie wtedy ze snu wyrwał go oznajmiający rozpoczęcie spektaklu gong. Rozespany rozejrzał się po pokoju. Jego spojrzenie omiotło znajome zakamarki, rozpoznając każde rozdarcie na barwnej tapecie i zatrzymało się na jego własnym odbiciu w dużym, ozdobnym lustrze, oświetlonym nowatorsko lampkami. Nadal przebywał w swojej garderobie w Mirlitonie.


PAULINA JARZĄBEK (data urodzenia: 14.06.1986 r.)
Absolwentka romanistyki i kulturoznawstwa. Miłośniczka kabaretu, zwłaszcza tego historycznego, przez wiele lat związana ze Stowarzyszeniem  Promocji Sztuki Kabaretowej PAKA, ostatnio także nawrócona wielbicielka teatru.
Docenia także dobre kino. Za najpiękniejszy wizualnie obraz uważa „Osiem i pół” Felliniego. Lubi zapisywać swoje wrażenia ze spektakli i obejrzanych filmów w różnych formach, niekoniecznie klasycznej recenzji.
Zakochana w Tadeuszu Boyu-Żeleńskim i Krakowie z tamtych lat. Autorka tekstów piosenek kabaretowych i nie tylko. Redaktorka i pomysłodawczyni bloga o kabarecie krakowskim, Verbum Na Polu (verbumnapolu.wordpress.com). Prowadzi stronę Nawias Otwarty z własnymi tekstami publicystycznymi i literackimi (www.nawiasotwarty.pl).