Jest jedna istotka, która znaczy dla mnie więcej niż życie, dusza i majątek – moja córka, jedna jedyna. Tak niewinna, tak droga mojemu sercu, że sama myśl o niej warta jest każdej niewygody, od bolącego krzyża do wiecznego potępienia w najczarniejszych otchłaniach piekła. Mówię to gorzko, bo jako ojciec poniosłem jedną, jedną tylko, porażkę i cholera mnie bierze na samą myśl… Zawsze jednak przywołuję scenę z przeszłości: idziemy łąką, opowiadam jej o Napoleonie (od zawsze był moim idolem), a ona słucha, zrywa rumianek, podskakuje i zadaje pytania głosem tak anielskim, że chciałbym go słuchać w nieskończoność. Wtedy spokojnie mogę cieszyć się potępieńczą kaźnią. Ale szczegóły, przywołajmy więcej szczegółów: wiatr rozwiewał jej złote loczki, rozkładała ręce jakby szykowała się do lotu i mówiła na raty, przerywając chichotami. A o czym konkretnie rozmawialiśmy? Znowu bolesna zadra daje o sobie znać.

Czy to możliwe, że Napoleon został otruty arszenikiem? Problem historyczny jak każdy inny, nie do rozstrzygnięcia, ale wtedy na łące Joasia powiedziała coś bardzo ważnego: „a on nie mógł codziennie brać trochę tego arszeniku, żeby się uodpornić? Wtedy by nie umarł, co nie?” Zostawmy Napoleona, zostawmy arszenik, tu jest zawarta uniwersalna prawda: na wiele rzeczy możemy się uodpornić, jeżeli tylko będziemy przyjmować małe dawki w kontrolowanych warunkach. Są oczywiście wyjątki, na przykład nigdy nie przestanie mnie poruszać ta jedna, mroczna łamane przez demoniczna sprawa, która pewnego dnia spadła na mnie jak grom z jasnego nieba. Powiem wprost, chodzi o gwałt.

***

To był jej pierwszy dzień w liceum, miałem ją odebrać po lekcjach. Zaparkowałem przy sklepie i z samochodu obserwowałem wyjście – nie ważyłem się podejść, żeby nie robić jej obciachu. Wyszła, cała i zdrowa, ale razem z nią wyszedł kolega o natarczywych ruchach i kaprawych oczkach gwałciciela. Skuliłem się za kierownicą i z przerażeniem obserwowałem jak łachudra obskakiwał ją ze wszystkich stron i jak ona, sparaliżowana strachem i niezrozumieniem sytuacji, w ogóle się nie broniła! Już się żegnali, kiedy jego czarna łapa opadła na jej tyłek. Matko przenajświętsza, może było to zaledwie muśnięcie, może sam nie wiedział co czyni, ale jako jednoznaczne preludium gwałtu czyn ten rozlał się wokół czarną plamą, aż przysłonił słońce. Rozeszli się jak gdyby nigdy nic, Joasia wsiadła do samochodu i pojechaliśmy do domu, ale nie był to już ten sam dom.

Co robić? Jak zdusić gwałt w zarodku? Najpierw chciałem zabić szczeniaka – już wyciągnąłem z szuflady mojego glocka, już go naładowałem i odbezpieczyłem, ale w przypływie bezsilności opadłem na łóżko. To na nic, zawsze przyjdzie następny i następny gwałciciel, przecież wszystkich nie wystrzelam; zresztą, po kilku pierwszych zabójstwach na pewno by mnie zamknęli. Może skonsultować się z żoną? Ale to zbyt impulsywna kobieta, na pewno sama by zastrzeliła tego szczyla – wykluczone! Może lepiej zabronić Joasi wychodzenia z domu? Ale mój Boże, jakim byłbym ojcem, gdybym więził własne dziecko! Co robić, śledzić ją niepostrzeżenie i w razie potrzeby interweniować? Coraz wyraźniej uświadamiałem sobie, że nie potrzebuję doraźnego rozwiązania, tylko długofalowej taktyki, która przyniesie trwały efekt nawet po moim odejściu. Co by zrobił Napoleon? Wodzu mój, niezrównany w boju, któryś padł dopiero pod zdradziecką mocą arszeniku, co robić? Dopiero kiedy wypowiedziałem te słowa, nadeszło oświecenie.

Załatwiłem Joasi przeniesienie do innej szkoły – lepszej, przynajmniej taki był pretekst – co chwilowo rozwiązało problem gwałciciela i dało więcej czasu na działania strategiczne. Odczekałem kilka dni, żeby rozchwiana sytuacja wróciła do stanu równowagi, i pewnego popołudnia zapukałem do jej pokoju.

– Joasiu, musimy porozmawiać – powiedziałem. Wszedłem nie czekając na zaproszenie.

– O co chodzi? – zapytała z uprzejmym zainteresowaniem.

– Spójrz przez okno.

Poczekałem, aż podniesie swoją anielskość i wyjrzy na podwórko. Podkradłem się od tyłu i wyprostowanym palcem dwukrotnie szturchnąłem ją w pośladek, wykrzykując „bip bip” (żeby na pewno zauważyła). Uciekłem do swojego pokoju, trochę ze strachu, ale też żeby pozwolić jej samotnie wytworzyć odpowiednie przeciwciała antygwałtowe. Wyrzuty sumienia przeżerały mnie na wylot, ale wiedziałem, że czynię słusznie, że jedynym sposobem na uodpornienie Joasi na gwałt jest aplikowanie go w homeopatycznych dawkach pośród domowego zacisza. Dziękowałem Napoleonowi za jego śmierć od trucizny, cóż bym zrobił gdyby nie on?

Musiałem być cierpliwy i konsekwentny. Powtórzyłem szczepionkę po miesiącu, tym razem wykrzykując „bip bip bip”, a po kolejnych dwóch miesiącach nadszedł czas na „bip bip bip bip” – odpowiednio zwiększałem liczbę szturchnięć. Przy następnym powtórzeniu („bip bip bip bip bip”) nastąpił przełom: Joasia skrzywiła się i powiedziała „tato, przestań, bo powiem mamie!”. Nie posiadałem się z radości, antygwałtowa kuracja zaczęła przynosić efekty! Nadszedł czas, żeby przejść na uszczypnięcia dwoma palcami. Podczas majówki nastąpiło „biip” bez żadnych komplikacji, ale już sierpniowe „biip biip” zakończyło się tragedią.

Zakradłem się do Joasi od tyłu. Powoli zbliżyłem dłoń do jej wydatnego pośladka. Dokładnie przemyślałem każdy ruch, który zamierzałem wykonać, a przed samym aktem rozruszałem kciuk i palec wskazujący, żeby działanie było pewne i precyzyjne. Uszczypnąłem dwa razy. Krzyknąłem „biip biip”. Rzuciłem się do ucieczki. Zatrzymał mnie jazgot żony.

– Ty zboczeńcu, jak mogłeś! Stój! Chamie ty, prostaku, ręce do góry!

Stała tuż za drzwiami i mierzyła do mnie z mojego glocka. Czy wspominałem już, że to zbyt impulsywna kobieta? Uśmiechnąłem się najłagodniej jak potrafiłem w zaistniałej sytuacji.

– Uspokój się kochanie, wszystko ci wytłumaczę. Tylko oddaj mi broń.

Wyciągnąłem ręce przed siebie i zrobiłem krok do przodu. Strzeliła. Chciałem powiedzieć „kochanie, nie denerwuj się”, ale tylko bezgłośnie ruszałem ustami. Usłyszałem pisk córki dobiegający z oddali. Spojrzałem w dół – czerwona plama rozlewała się po mojej piersi. Miękko opadłem na podłogę.

Przed oczami przelatywały mi scenki z życia: mama krojąca kiełbasę, wujek pijący wódkę przy wigilijnym stole, żona w ślubnej sukni, ja z Joasią. Przede wszystkim ja z Joasią – jak szliśmy lasem, jak odwoziłem ją do podstawówki, jak licealny gwałciciel głaskał ją po tyłku… Cholera mnie wzięła na samą myśl. Kto ją teraz obroni, kto zabezpieczy przed plugawymi paluchami? Ostatkiem sił odwróciłem się do córki i wyciągnąłem drążacą rękę. Umarłem.

***

Pojawiły się trudności natury filozoficznej. Logika nakazuje przypuszczać, że w moralnej ocenie każdego czynu należy wziąć pod uwagę jego ostateczne efekty. W tym konsekwencjalistycznym ujęciu powinienem być błogosławiony jako ten, który zapobiegał gwałtowi. Niestety coś poszło nie tak – dzieło pozostało niedokończone i przed sądem stanąłem etycznie nagi, a formalistycznie rzecz biorąc moja nikczemna dłoń była świeżo naznaczona dotykiem wypukłych części córki. Nic więcej. Poszedłem do piekła.

Jak już mówiłem, mniejsza o moje pośmiertne losy, ale co z Joasią? Moją żonę zamknęli za zabójstwo, a ja konsekwentnie nie żyłem, dlatego córka musiała przenieść się do cioci, mieszkającej samotnie pod lasem, gdzie była jeszcze bardziej podatna na gwałt. W wakacje jeszcze nic strasznego się nie działo, ale podczas roku szkolnego nie miał kto wozić jej do szkoły, chodziła sama samiusieńka! Przez las! Musiałem kontynuować moje dzieło zza grobu – ale jak? Napoleonie, co robić?

Spotkałem Napoleona, siedział w sąsiednim kotle ze smołą. Streściłem mu sytuację, na co on zadumał się i po dłuższej chwili odpowiedział: „jak chcesz wrócić na ziemię i coś skończyć, to wróć i skończ”. Napoleonie, wielka twoja mądrość! Ale jak to zrobić? Gdybym został świętym, mógłbym po prostu pojawić się jako świetlista postać i do woli podskubywać wydatne atrybuty Joasi, ale jako że zostałem niesprawiedliwie osądzony i potępiony, musiałem kombinować inaczej.

Poszedłem prosto do Szatana i powiedziałem bez ogródek: „muszę wrócić na ziemię. Jakkolwiek – jako wampir, strzyga czy choćby ghul”. Strategia okazała się dobra – Lucyfer był zbyt zdziwiony, żeby mnie wyrzucić, do tego w dobrotliwym odruchu zapytał: „po co?”. Negocjacje nie były jednak proste: cały czas mi przerywał, kwestionował, tłumaczył, że byłby to niebezpieczny precedens. Dyskutowaliśmy trzy tygodnie, ale wreszcie Lucek (w międzyczasie przeszliśmy na mniej formalne kontakty) uległ z jednym tylko zastrzeżeniem, że nie mogę być niczym więcej jak parszywym zombi. Dobre i to – pod koniec września powstałem z martwych w moim własnym, choć lekko nieświeżym, ciele.

***

Życie zombi nie jest tak proste, jak na filmach. Poczynając od wygrzebania się z grobu: ziemia była zbyt ciężka i wieko trumny nie dało się unieść mimo mojej nadludzkiej siły. Udało mi się połamać drewniane deski i użyć większego fragmentu jako łopatki – po kilkunastu minutach wreszcie przekopałem się na powierzchnię, ale przy okazji zupełnie zrujnowałem piękny garnitur. Tutaj filmy nie kłamią, zombi zawsze chodzą w szmatach. Miałem też problem z koordynacją, jakby moje członki permanentnie zdrętwiały, i w efekcie nie mogłem kulturalnie chodzić, a tylko kuśtykałem jak pijany cielak. Ale tak-jakby-żyłem i mogłem dokończyć antygwałtowe dzieło, to najważniejsze.

Pokuśtykałem prosto do leśnego domku cioci. Przy okazji doświadczyłem kolejnych niedogodności związanych z moim stanem: musiałem ostro pachnieć, bo wszystkie zwierzęta doskonale mnie wyczuwały, a co gorsza – nie lubiły. Ciocia trzymała kilka psów, które zaczęły ujadać jak szalone, kiedy tylko zbliżyłem się na dwieście metrów, a więc ciche zakradnięcie się do pokoju Joasi nie wchodziło w grę. Nie wspominając już o tym, że potrafiłem poruszać się cicho tylko wtedy, kiedy nie poruszałem się w ogóle. Byłem niepocieszony, ale nie poddawałem się. W końcu Joasia wracała ze szkoły przez las, sama samiusieńka, a skoro już ustaliliśmy, że stojąc w miejscu potrafiłem być bardzo cicho – warunki były idealne, żeby urządzić zasadzkę.

Poświęciłem tydzień na obserwację. Zasady pozostały niezmienne, akcję należało przeprowadzić precyzyjnie i zdecydowanie. Znalazłem idealne miejsce – kawałek otoczonej krzakami ścieżki, przebiegający przy starym dębie, wystarczająco grubym, żeby się za nim schować. Przez pięć dni z rzędu obserwowałem, jak moja kruszynka wracała ze szkoły: płynnie sunęła przez las, ciągnąc za sobą świetlisty welon i rozsiewając woń tuszu do długopisów (jako zombie, miałem zdecydowanie lepszy węch). Zawsze przechodziła koło tego dębu. Postanowiłem zrealizować moje zamierzenie w czwartek, bo tego dnia kończyła o osiemnastej – a więc tuż po zachodzie słońca, była połowa października. W oczekiwaniu na ten dzień nie miałem zbyt wiele do roboty. Trochę zastanawiałem się, jak rozplanować kolejne ataki, czasem z oddali przyglądałem się domkowi cioci, ale większość czasu mijała mi na snuciu się po lesie, jęczeniu i bezcelowym machaniu rękami. Codzienne życie zombi naprawdę nie jest godne uwagi – albo po prostu nie umiałem sobie zorganizować czasu.

Wreszcie nastał czwartek. Wiedziałem, że jestem doskonale przygotowany, ale nie dawały mi spokoju drobne lęki, wynikające chyba tylko z bezczynności. A co, jeżeli Joasia będzie wracała do domu z koleżanką? Co zrobię, jeżeli nagle zdecyduje się iść inną drogą? Albo jeżeli akurat przygarnie bezdomnego psa i będzie szła z nim? Przez całe popołudnie udeptywałem ziemię i zbierałem gałązki w pobliżu miejsca zasadzki, żeby wyeliminować ryzyko potknięcia się, i jeszcze przed zachodem słońca zająłem upatrzoną pozycję (bo przecież lekcje mogły skończyć się wcześniej). Czekałem. Czaiłem się. Niuchałem. Pociemniało, a gęsta atmosfera skraplała się tworząc mgłę i kiedy już cały las był zatopiony, pośród wieczornych wyziewów – nareszcie! – poczułem Joasię. Szła sama. Zbliżała się prężnym krokiem. Jeszcze raz wyobraziłem sobie całą partyzancką akcję: błyskawicznie wyskoczyć na ścieżkę z wyciągniętą ręką, już wtedy krzycząc pierwsze „biip”, uszczypnąć trzy razy dokrzykując brakujące „biip biip” i bezzwłocznie czmychnąć w krzaki.

Joasia przeszła obok dębu. Wyskoczyłem i krzyknąłem. Z mojego gardła wydobyło się tylko zniekształcone „blarghhh”, a ślamazarne ruchy nadpsutego ciała spóźniły się o dwie sekundy. Cholera, powinienem był poćwiczyć. Córka zgrabnie ominęła moją wyciągniętą rękę, wymamrotała pod nosem „nie mam pieniędzy” i poszła dalej nie zmieniając tempa. Pokuśtykałem za nią najszybciej jak mogłem, ale na nic się to nie zdało – nie dogoniłbym nawet staruszki z chodzikiem. Dwa palce mojej prawej dłoni zacisnęły się trzykrotnie, z opóźnieniem realizując część planu. Cholerna fizjologia zombi! Patrzyłem, jak Joasia zatapia się we mgle i nie mogłem nic zrobić – pokonany, upokorzony i najzwyczajniej w świecie smutny. Myślała, że jestem bezdomnym proszącym o pieniądze, więc zdarzenie nie miało żadnej antygwałtowej wartości dydaktycznej. Cholera. Kto ci pomoże, moja kruszynko, jeżeli ja nie dam rady? Przez całą noc stałem bez ruchu i wpatrywałem się w jej nieistniejący ślad. W międzyczasie zaczął padać deszcz – to tak, jakbym płakał.

***

Co robić? Nie trzeba pytać Napoleona, żeby wiedzieć – potrzebowałem popleczników. Musiałem jednak wymyślić sposób na dogadanie się z potencjalnymi kandydatami – jak już można było zauważyć, mój aparat mowy do niczego się nie nadawał, a palce były zbyt niezgrabne, żeby pisać. Może kalambury? Doświadczenie podpowiada, że podczas tej zabawy publiczność potrafi odgadnąć zaskakująco skomplikowane hasła, ale wymaga to aktywnej i obustronnej współpracy. Stanowiło to kłopot, bo kto chciałby wejść w taką interakcję z zombi, nie wiedząc o dobrych intencjach, które biedny umarlak dopiero miałby zakomunikować? Nie chciałem zaczynać takiego kontaktu tym bardziej, że byłem nieśmiałym zombi i bardzo obawiałem się odrzucenia. O nie, nie znajdę pomocy na tym świecie.

Ciało porzuciłem w krzakach, a duszą wróciłem do piekła. Od razu poczułem ulgę – może były kotły ze smołą i czarty z widłami, ale w miłym towarzystwie te rozrywki miały więcej uroku niż samotne snucie się po lesie. Nie zapomniałem jednak o celu nadrzędnym: zwerbować popleczników. To w dalszym ciągu byli obcy ludzie i trochę wstydziłem się z nimi rozmawiać, zwłaszcza o tak delikatnej materii jak los córki, ale przynajmniej potrafiłem się z nimi porozumieć. Lucek miał rację, że wypuszczenie mnie z powrotem na ziemię stanowiło niebezpieczny precedens, ale skoro ten precedens już istniał, a ja dobrze wiedziałem, jak go wykorzystać – nie mógł nic na to poradzić.

Przy werbowaniu pomocników miałem tylko dwa kryteria: musieli być pogrzebani niedaleko mojego miasteczka i musieli mieć w sobie nieco dobra, żebym mógł na nich liczyć. Musieli też być źli, przecież inaczej by nie trafili do piekła. Na szczęście prawie każdy jest trochę dobry i trochę zły, do tego wszyscy chcieli spróbować bycia zombi, więc szybko zebrałem pokaźną kompanię. Wyjaśniłem wszystkim istotę sprawy i poczyniliśmy wstępne ustalenia logistyczne.

Wąskim gardłem były negocjacje z Szatanem o powrót na ziemię pod postacią zombi – musieliśmy to robić po kolei, do tego każdy osobiście, a to zajmowało czas. Przeprowadziłem dokładne szkolenie z tego, jakich argumentów należało użyć, żeby wykorzystać mój precedens – opracowałem prostą procedurę składającą się ze zręcznych pochlebstw, zapewnień o ziemskich sprawach, które koniecznie trzeba doprowadzić do końca i pseudo-prawniczych sformułowań. Czy Lucek jest wystarczająco naiwny, żeby dać się zwieść w ten sam sposób ponownie, a potem jeszcze kilkadziesiąt razy? Wypróbowałem procedurę jako pierwszy. Zadziałała – do tego zajęła niecałe dwie godziny.

***

Powstałem z tych samych krzaków, w których spocząłem – co za ulga, że nie zostałem odnaleziony i ponownie zakopany. Żeby nie tracić czasu, od razu zacząłem planować akcję: w kilkadziesiąt zombi pochowamy się po krzakach, a kiedy Joasia przejdzie obok dębu, powstaniemy i utworzymy nieprzerwany krąg. Potem krąg będzie się zacieśniał, aż obiekt zainteresowania zostanie unieruchomiony i wtedy spokojnie przeprowadzę operację „biip biip biip”. Może nawet uda się podwędzić jakiś klakson, który zrekompensuje niedoskonałości mojego gardła. Zmierzyłem, jaki powinien być obwód kręgu w jego najbardziej rozciągniętym stadium – potrzebowałem przynajmniej sześćdziesięciu siedmiu kamratów. Poszedłem na umówione miejsce zbiórki, głęboko w lesie, i czekałem.

Pierwsi trzej rekruci przyszli (a raczej: przykuśtykali) jeszcze tego samego dnia, a potem stopniowo dołączali kolejni. Czy narzekałem już na ciężki los samotnego zombi? W towarzystwie było zdecydowanie raźniej, ale przy okazji ujawniły się niespodziewane trudności – gardła zombi nie są zdolne do mowy, języka migowego nie znaliśmy, jak mieliśmy się komunikować? Używaliśmy improwizowanych wygibasów, ale w ten sposób można było przekazać tylko najprostsze komunikaty, takie jak „chodź tutaj” albo „mam do ciebie pogardliwy stosunek”. Jakoś mogłem przeboleć brak rozmów o pogodzie (zwłaszcza, że była parszywa), ale koniecznie musiałem przekazać towarzyszom szczegóły planu, opracować system znaków i poleceń. Skoro można wytresować psy, z zombi też musiało się udać.

Zaczęliśmy manewry kiedy było nas trzynastu. Poukładałem towarzyszy na ziemi wokół polanki. Wymachem ramion nakazałem wstanie – kilku, którzy nie zrozumieli, sam musiałem podnieść na nogi. Wykonując rękoma gest przytulania pustej przestrzeni dałem znak, żeby zacieśnić krąg. Tego zupełnie nie załapali, musiałem latać dookoła i popychać wszystkich we właściwym kierunku. Czułem się jak wódz, który szkoli armię – oni chyba też tak to odbierali, bo poddawali się mojej woli bez najmniejszego sprzeciwu. Ćwiczyliśmy raz za razem i wychodziło coraz lepiej.

Nie mogło być mowy o choćby najmniejszym uchybieniu – ciągle pamiętałem moje upokorzenie, kiedy Joasia już znikała w oddali, a moje palce dopiero zaczęły się zaciskać. Moja koordynacja wzrokowo-ruchowa też wymagała treningu. Natychmiast! Podkradłem się do jednego z rekrutów, po czym powoli i starannie uszczypnąłem go w tyłek. Nawet nie poczuł (kolejna fizjologiczna cecha zombi). Powtórzyłem ruch nieco szybciej, potem jeszcze szybciej. Nabierałem wprawy.

Niestety zombi są jak dzieci. Jeden zobaczył moje ćwiczenia, uszczypnął drugiego, trzeci podchwycił i nie trzeba było długo czekać, żeby zdyscyplinowana armia przemieniła się w wesołą kompanię bawiącą się w pośladkową odmianę berka. Nie mogłem tego tolerować. Gestami wytłumaczyłem, że tak nie można (machanie rękami i kręcenie głową), że to Joasia ma być uszczypnięta (płynny, wypukły gest w kształcie kobiety) i że to bardzo ważne (tupnięcie nogą). Część pokiwała ze zrozumieniem głowami i zdezerterowała – trudno, nie miałem zamiaru ganiać ich po lesie. Dalej pracowałem z tymi, którzy zostali. Nie miałem problemów kadrowych, bo co jakiś czas przychodzili nowi i dołączali do ćwiczeń.

Następnego wieczora dezerterzy – a raczej ci, których niesłusznie uznałem za dezerterów – wrócili, ciągnąc ze sobą jakąś skrajnie pijaną dziewczynę (chyba tylko taką mogli dopaść). Protestowałem, ale moje gulgotanie utonęło w ogólnym harmidrze. Reszta „starej kompanii” obskoczyła zdobycz i zaczęła ją podszczypywać w pupę, a nowi, nie wiedząc o co chodzi, rzucili się z nadgorliwością neofitów, rozszarpali dziewczynę na strzępy i z rozpędu zjedli. Cholera. Miałem wyrzuty sumienia, że pośrednio przyczyniłem się do śmierci niewinnej istoty, jednak to najmniejszy problem – skoro i tak zostałem potępiony, trzymanie się moralności nie miało sensu. Ale przecież Joasia, aniołek mój, miała wyjść z naszej zasadzki bez szwanku! Skarciłem winnych (czyli wszystkich), ale to za mało. Musiałem ich oduczyć tego haniebnego zachowania i przećwiczyć zasadzkę ze wszystkimi (wszystkimi!) szczegółami – potrzebowaliśmy więcej żywych dziewczyn.

Na moich oczach dwanaście kobiet zostało rozszarpanych, trzynastą tylko nadgryźli, a czternastą już udało się puścić wolno. W następnym tygodniu przeprowadziliśmy jeszcze dwadzieścia prób, ale wciąż nie byłem w pełni zadowolony z przebiegu akcji. Sytuacja społeczno-polityczna zaczynała wymykać się spod kontroli. Setki rekrutów przybywały ze wszystkich stron. Miałem do dyspozycji o wiele większa armię zombi niż potrzebowałem. Zbyt dużą, żebym potrafił nad nią zapanować. Grupki składające się z kilku zombi samodzielnie wyruszały do miasta i wracały w szampańskich humorach. Obawiałem się najgorszego; dobrze, że chociaż przy mnie byli grzeczni. Wreszcie nadeszło nieuniknione: zostaliśmy odkryci.

Ostatniego dnia października jeden z towarzyszy przyniósł mi gazetę, krzyczącą nagłówkiem „Apokalipsa zombi”. W artykule było ostrzeżenie, żeby nie wychodzić z domu i informacja, że patrole policji z całego województwa zostały ściągnięte w okolicę i że wojsko jest w drodze. Radzili też, żeby spać na plecach. Cholera, pomyślałem, muszę działać zanim wojsko zmiecie moją armię z powierzchni ziemi. Ale jak dostanę się do Joasi, jeżeli nie wyjdzie do szkoły? Pozostało tylko jedno: oblężenie domku cioci. Natychmiast. Dałem znak do wymarszu i jak Napoleon stanąłem na czele nieumarłej armii.

***

Było październikowe popołudnie, zgniłe i ponure. Szczelnie otoczyliśmy cel. Podkuśtykiwaliśmy. Psy ujadały jak szalone, ale to już nie miało znaczenia. Zacieśnialiśmy krąg. Jednocześnie natarliśmy na drzwi i okna. Tłukliśmy szyby i próbowaliśmy wczołgać się do środka. Okazało się, że w domku jest więcej ludzi niż tylko Joasia i ciocia – jacyś obcy faceci dopadli do okien i odpierali nasz atak czym tylko mogli: krzesłami, wieszakami, kijem bejsbolowym. Chciałem rozkazać, żeby ich zabić, ale byłem w stanie tylko bezradnie zagulgotać. Cholera. Nie ustaliliśmy żadnego sygnału na atakowanie ludzi.

Sam nauczyłem moją armię potulności i to się zemściło: zombi tylko wyciągały przed siebie macające łapy i dostawały łomot. Padały jak muchy. Udało mi się zajrzeć do kuchni: jakieś przerażone niewiasty wtulały się w siebie, jedna bawiła się telefonem. Joasi nie dostrzegłem. Pod oknami rosły sterty moich kamratów z rozwalonymi głowami – jednak dobrze, że było nas tak dużo. Powoli przełamywaliśmy opór samą masą, a obrońcy słaniali się z wycieńczenia.

Kiedy zwycięstwo było przesądzone i prawie dokonane, od strony drogi usłyszałem gromki okrzyk: „do ataku!”. Natarła na nas banda mundurowych z pałkami i w grubych, wojskowych portkach. Szli jak burza, jak kombajn który bez trudu kosi zboże i jeszcze wiąże je w snopki – tylko bez snopków. Jednocześnie od strony lasu obrona domku padła i chmara zombi wczołgiwała się do środka. Pokuśtykałem za nimi (byle zdążyć przed kombajnem!).

Moi ziomkowie zwalili się kupą na wierzgających mężczyzn, przygniatając ich własnym ciężarem, a w kuchni otoczyli przerażone niewiasty ciasnym kordonem. Szczerzyli się i dumnie prężyli, czekając na pochwałę – trzeba im przyznać, że byli posłuszni. Wśród kobiet nie było Joasi. Zagulgotałem z niepokojem. Niuchałem. Jej zapach był wszędzie: w kuchni, w szafie, za zamkniętymi drzwiami sypialni. Za zamkniętymi drzwiami sypialni! Pokuśtykałem tam i zacząłem się dobijać.

Wojsko przedostało się do domku i masakrowało bezbronne zombi. Mój czas się kończył. Wreszcie wyważyłem drzwi i wtedy, matko przenajświętsza, zobaczyłem mojego aniołeczka, przerażonego i drżącego, wtulonego w jakiegoś faceta. Gwałciciela! Zagotowałem się od żądzy mordu, wyciągnąłem ręce i pospiesznie kuśtykałem w ich kierunku. Byłem dwa metry od nich i zabiłbym, rozszarpał, przeżuł i wypluł, ale wtedy właśnie dosięgły mnie wojskowe pałki.

Padłem. Żeby mnie tylko rozszarpali, żeby tylko rzucili psom, ale los nie oszczędził mi tego ostatniego ziemskiego widoku: ona wtula się w gwałciciela, a on mówi „spokojnie, Asiu, już jesteśmy bezpieczni”, po czym – matko przenajświętsza! – kładzie swoją łapę na jej niebiańskiej pupie. Wszystko mogę znieść: i kotły, i smołę, i czarty, ale po wsze czasy, kiedy tylko wspomnę ten widok, będzie mnie brała cholera!