kolejny_dzien_02a_
rys. Mariusz Słoniewicz

Czasami nie chodzi o to, aby zmieniło się na lepsze.
Najczęściej chodzi o to, aby zmieniło się na cokolwiek.

Marek Hłasko – „Sowa, córka piekarza”

Coś musiałem jej wczoraj powiedzieć, że tak płacze od rana. Albo coś obiecałem? Za nic nie mogę sobie przypomnieć. Jak ma na imię, też nie mogę. Ewa może, albo Magda. Makijaż rozmazany, kiecka wygnieciona. Siedzi na kanapie i płacze. Upał straszny, napiłbym się zimnego piwa, więc ruszam do małej lodóweczki, która stoi we wnęce imitującej kuchnię. W mojej ciasnej kawalerce to dwa kroki, i już wiem, że piwa nie ma. Prawie nic nie ma. Jedynie stary ogórek i ser z pleśnią. To zdecydowanie nie jest szlachetna pleśń. Łypię na dziewuchę. Włosy czarne, w nieładzie, nos lekko krzywy, a usta wąskie. Twarz ma zmęczoną, co nie dodaje jej uroku. Ogólnie całkiem zgrabna. Wiem, że wczoraj przyciągnąłem ją tu z „Kameralnej”, ale chyba jak tylko weszliśmy, padłem spać. Raczej się do niej nie dobierałem. Może dlatego płacze? Boję się zapytać, bo boję się odpowiedzi. Taktownie milczę, a ona chlipie. Mija pięć minut, dziesięć, nic się nie zmienia. Włączam telewizor i przeskakuję po kanałach. Jest sobota, nie mam dziś roboty. Pracuję w dyskoncie przy rozkładaniu towaru, czasem nawet tam można mieć wolne. Wolałbym inaczej z tego wolnego korzystać, niż udawać, że nie widzę tej tutaj. Powinna wstać i sobie pójść, a nie tak siedzieć u obcego chłopa. Kobiety to dziwki, nic wstydu nie mają. Siedzi taka, płacze, nie powie, o co jej chodzi i weź się człowieku domyśl. Jak ja bym chciał wreszcie spotkać taką dla mnie. A z drugiej strony, po co mi, żebym musiał się ciągle martwić, że pójdzie gdzieś i się puści albo u obcego w mieszkaniu wyląduje? Jak ta tutaj. To ja już wolę sobie sam piwko sączyć, pospać, zupę ugotować na tydzień i żyć spokojnie. Od czasu do czasu na meczyk się wybrać. Właśnie, meczyk. Patrzę na zegarek, jeszcze jest czas, jeszcze dwie godziny, mój ukochany Bielański Hutniczek będzie grał. Muszę się jej pozbyć. Zbieram się na odwagę, nabieram powietrza i…
– Ja chcę do domu… – wyje jak wyjec jakiś, a ja oddycham z ulgą.
– Idź, proszę, nikt cię nie trzyma. Jeśli miałaś inne wrażenie, to wybacz. Człowiek jest wolny i kobieta też – oświadczam.
– Ale Rysiek… – nie kończy, na nowo chlipie.
– Jaki znów Rysiek? – pytam uprzejmie, choć mało mnie obchodzi, jaki Rysiek i czego może chcieć. Mam kumpla Ryśka, bardzo narwany, trochę nieobliczalny. Wytatuował sobie smoka na plecach i zawsze na meczu zdejmuje koszulkę, odwraca się plecami do stadionu i ryczy jak opętany, jakby ten smok miał ryczeć. Chyba się z nim nawet umówiłem przed meczem, że pójdziemy do lasu i walniemy sobie pół litra żołądkowej gorzkiej dla kurażu. Na samą myśl przełykam ślinkę i już bym najchętniej wyszedł, kupił piwo i usiadł w swoim lesie, ochłonął po wczorajszym i czekał na Ryśka. A ta siedzi, mimo że chce iść. Kobiet nie zrozumiesz.
– Przecież mówię Rysiek, jestem dziewczyną Ryśka, on nas zabije. – Już nie płacze, za to patrzy wielkimi oczami. Widzę teraz, że są błękitne. Ciekawe połączenie przy tych jej włosach. Raptem chcę ją dotknąć, pogłaskać, poczuć… Wyciągam rękę, ale coś niemrawo kołacze mi się po głowie, więc przeczesuję tylko dłonią swoje włosy i odsuwam się od niej na bezpieczną odległość.
Palić mi się chce, rozglądam się za papierosami.
– Słuchaj, ustalmy coś, jak pytam „jaki Rysiek”, to odpowiadaj zwięźle i na temat.
Znajduję paczkę na stole i sięgam po papierosa. Jej nie pytam, czy pali, bo kobiety palić nie powinny. Choć puszczać się też nie, a ta jednak siedzi u mnie, co może świadczyć o tym, że chciała się ze mną puścić, mimo że byłem mocno pijany.
– Rysiek z osiedla przecież – odpowiada. Nagle łapię i zaraz mi się smok ryczący przypomina, widzę go jak żywego, jakby wzbijał się w niebo, a w szponach trzymał moje bezwładne ciało. Krztuszę się papierosem i żal mi się robi nie tylko siebie, ale i jej, więc podsuwam jej paczkę szlugów pod nos.
Kręci głową przecząco.
– To co ty tu, do cholery, robisz? – pytam trochę głośniej, niż zamierzałem, a ona kurczy się przede mną.
Wstaję, by jej nie walnąć i zasuwam stare, brązowe zasłony. Nie prałem ich chyba ze dwa lata, odkąd odeszła Anka. Kiedyś to ona o to dbała, ale znalazła sobie jakiegoś frajera i poszła w pizdu. Podobno miał więcej kasy i klasy, a ja nie kupowałem jej kwiatów. Teraz myślę, że te zasłony uchronią nas przed wzrokiem Ryśka. Nieważne, że i tak nikt by nas nie zobaczył, mieszkam na dziewiątym piętrze tego bloku, co kiedyś był hotelem i przerobili go dla takich jak ja, co ich nie stać na swoje, więc mieszkają w komunalnym. Najważniejsze, że na łeb nie pada. Wprawdzie farba gdzieniegdzie odłazi, no ale co z tego, przecież w życiu są ważniejsze sprawy. Nie można być materialistą. Anka była, a ja cenię inne przyjemności. Wracam wzrokiem do dziewczyny. Ponaglam ją ruchem głowy, by mówiła. Może przy okazji dowiem się, jak ma na imię.
– Wczoraj w tej „Kameralnej” tak się do mnie uśmiechałeś, wierszem mówiłeś, jakieś książki cytowałeś.
– Jakie? – pytam, bo przecież nie pamiętam. Wbrew pozorom niejedną książkę w życiu przeczytałem. Laski na to lecą, a człowiek nie może sobie całe życie ręką pomagać.
– Nie wiem jakie. – Patrzy przestraszona, jakbym jej egzamin robił, a ja tak tylko z ciekawości pytam.
– Nieważne. Co z tym Ryśkiem?
– Ryśka nie było, ja sama, z koleżankami i pomyślałam, że Rysiek mi nigdy tak nie mówił jak ty, a ty obiecałeś, że do domu mnie zabierzesz.
– I od razu poszłaś? O swoim chłopie zapomniałaś?
– Nie tak od razu, jak powiedziałeś, że ty z Marymontu, to mi się zaraz przypomniał i nawet ci mówiłam, że z Ryśkiem ostatnio się spotykam, ale ty jakbyś nie słyszał. Pomyślałam, że musisz mnie chcieć naprawdę. – Uśmiecha się. Teraz rozumiem, czemu mogłem jej wczoraj chcieć. Czuję to „chcenie” w spodniach. I zaraz mi się przypomina, że Rysiek wspominał ostatnio o jakiejś Magdzie, że się napatoczyła przypadkiem i czasem chodzą na kawę i do łóżka.
– Magda – zaczynam niepewnie. Nie widząc zdziwienia w jej oczach, kontynuuję – dziewczyna kumpla to świętość, my nie możemy.
– Wczoraj nie miałeś takich świętości. – Patrzy oburzona i znów wybucha płaczem.
– A czemu ty ryczysz właściwie, co?
– Bo nic nie pamiętasz, nic, co w nocy mówiłeś, jak się Ryśka bałeś, jak mnie od siebie odpychałeś, ale wyjść nie pozwoliłeś, zamknąłeś drzwi i gdzieś klucz schowałeś. A potem zasnąłeś i ja tak siedzę przez pół nocy jak pies jakiś.
– Nie mam psa, bo mnie nie stać na niego. Na ciebie też nie, poza tym Rysiek, idź już.
– Otwórz drzwi. – Wstaje, oczy spuszcza i teraz jeszcze wyraźniej widzę, czemu ją chciałem, ale się powstrzymuję. Rysiek będzie czekał dziś w lesie i mogę tylko mieć nadzieję, że nigdy się o tym nie dowie. Wyjmuję klucze z barku, gdzie spodziewałem się je znaleźć i rzucam jej, by nie podchodzić. Patrzę, jak idzie do drzwi, wkłada klucz w zamek, przekręca go i wychodzi. Jeszcze w progu staje, uśmiecha się do mnie. Na policzkach wciąż ma rozmazany tusz.
– Ale jeszcze nie słyszałam, żeby ktoś tak pięknie mówił jak ty – i zaczyna cytować z pamięci – „Ty jesteś tak zwana mądra kobieta, o ile takie istnieją. To znaczy najbardziej nieszczęśliwa. Dlatego, że jesteś mądra. Że wszystko rozumiesz, że wszystko wybaczasz, że wszystko potrafisz mądrze ustawić. Za mądrość płaci się cierpieniem, Krystyno. Biedne, nieszczęśliwe mądre kobiety. Żal mi was, bo prawie zawsze giniecie przez głupców. Jesteś mądra, Krystyno”.
– To nie ja mówiłem, to Marek moimi ustami przemawiał.
– Jaki Marek? – Przekrzywia głowę. Widać, że nic nie rozumie, że ten cytat był nietrafiony. I zaraz mam ochotę dokończyć: „Jesteś piekielnie mądra, ty idiotko”, ale daruję sobie, milknę. W końcu rozumie, że nie powiem nic, zamyka za sobą drzwi.

(…) nie widziałem jeszcze ludzi, którzy spotkaliby się w dobrym miejscu życia.
Takiego miejsca w życiu nie ma i być nie może. Zawsze zdaje się,
że jest zbyt późno lub zbyt wcześnie; że zbyt wiele doświadczenia albo że zbyt mało.
Zawsze coś stoi na przeszkodzie.

Marek Hłasko – „Ósmy dzień tygodnia”